niedziela, 19 lutego 2017

A co było dalej,czyli ciąg dalszy mojej opowieści

Witajcie niedzielnie!!!
Dzisiaj przychodzę do Was z kolejną częścią mojego opowiadania. Przypominam, że wciąż się uczę pisać, moje pomysły są  na bieżąco wplątywane w fabułę opowieści. Mam nadzieję, że i tą częścią uda mi się Was zainteresować.
No to już nie przedłużam mojego wstępu i zapraszam.Acha... i nie wyrażam zgody na kopiowanie treści.To tak dla przypomnienia.

   Budzik-telefon zbudził mnie jak zwykle wcześnie rano niemiłosiernie wyjąc jedynie skutecznie budzący mnie utwór: "moja mała Małgorzato". Tym razem jednak nie musiałam go uspokajać muśnięciem palca po ekranie, bo sam niespodziewanie zakończył swój poranny jazgot. -No nieźle- warknęłam otwierając szerzej oczy - bateria znowu padła! Jak ja nie lubię poniedziałku- westchnęłam, a tu jeszcze to! Wstałam... Hmm,co tak ciemno? Nieee, to nawet nie to, że jest dopiero szósta i nawet ma być ciemno o tej porze roku. Cała dzielnica wyglądała jakby spała, a przecież to niespełna milionowe miasto nigdy nie zasypiało. No tak-przetrzeźwiałam już na dobre, przecież prądu nie ma! Kilkugodzinna retrospekcja pozwoliła uzupełnić brakujące fragmenty pamięci i już wszystko było jakby klarowniejsze. -Boże, co ja wcisnęłam na tym kompie? Myślałam, że "ENTER" a wychodzi, że raczej "CITY POWER OFF" - zaśmiałam się sama do siebie. Nieee, to napewno ten wczorajszy koncert na rynku w Krakowie postanowił dostarczyć wszystkim dodatkowych emocji i wraz z ostatnim dzwiękiem ze sceny, spowodował aby ta cisza stała się jeszcze bardziej wymowna... i wywalił korki na dzielnicy.  Chwila... w tej chwili rozpędziłam moje myśli skupione wokół przyziemnych spraw i moje ciało przeszył dreszcz emocji - CZY MÓJ APOLLO ODPISAŁ??? Tak mój, to już ustaliłam przeciez wczoraj....no więc? Telefon -gdzie jest mój fajfonik kochany? Jest!!! Lecz w takim samym, rozładowanym stanie jak komp. Masakra! Jak ja nielub....    Widocznie instrumenty ze sceny potrzebowały jeszcze troszeczkę energii...   w końcu to  rzut kamieniem... Ehhh... Zrezygnowana dosłownie powlokłam się do łazienki, ciemnej rzecz jasna! Poranny "must have", makijaż dokończę w pracy i już mogę ruszać na spotkanie marzeniom, które nieco się wczoraj zmaterializowały.

  Wyszłam na ulicę, nieco spokojniejszą dzisiaj. Portier jak zwykle ukłonił się lekko i zdejmując czapkę wyseplenił swoje codzienne "Dzień dobry"! Szybkim krokiem ruszyłam w kierunku samochodu, a wiatr nachalnie rozwiewał moje piękne, kruczoczarne loki.  Filigranowe ciało średniego wzrostu, z nienaganną dzięki codziennej siłowni sylwetką, zdawało mi się dziś jeszcze bardziej zwinne. Mam nadzieję, że chociaż Prosiaczek nie zawiedzie dziś mamusi i odpali... - niestety powiedziałam to na głos, upsss... Schowałabym się pod ziemię, gdybym zdążyła, ale niestety stado nieco głośnych studentów zmierzających w stronę zapewne AGH-u  już "skumało bazę" i nie omieszkało podtrzymać konwersację: - Jak nie odpali to może my zbiorowo Panią popchniemy, może być na ulicy ha ha ha ha, powiedział jeden z nich.Ewentualnie  jest takie niebieskie paliwo z działu farmakologia - dodał kolega..
A ja głupia pipa zamiast udzielić im ciętej riposty, jeszcze głębiej wcisnęłam głowę w kołnierz płaszcza, udając intensywne poszukiwania czegoś w mojej ulubionej torebce Louis Vuitton. Na Placu Szczepańskim oświetlony pierwszymi promieniami słońca  czekał jak zwykle Prosiaczek, który radośnie zareagował światłami na sygnał z pilota. - Jak zwykle jesteś obsrany- zaklęłam szpetnie, ale przecież to Kraków, tu wszystko jest obsrane.
Niemiecka technologia nie zawiodła mnie i tym razem,  więc już po chwili moje  Porsche włączało się do ruchu w  ulicę Juliana Dunajewskiego.

    Rodzinna firma przywitała mnie ciszą. Nic nie zwykłego. Przecież to ja codziennie, naturalnie z wyjątkiem niedziel, wyrywam tę maszynkę do zarabiania pieniędzy, ze snu. Ogromny moloch z brązowym dachem otoczony topolami nie budził pozytywnych uczuć. Właściwie nie budził też negatywnych. Budynek był neutralny, ale jednocześnie dzięki wielkim przeszklonym powierzchniom niezwykle wyważony. Mimo tego nie sposób było zgadnąć co znajduje się w środku. Jedynym akcentem zdobiącym fasadę, był kolorowy, rzucającym się w oczy wielki szyld nad wejściem, na którym dumnie widniał napis "MARGARIT".
    Szybciej niż zazwyczaj pokonałam dystans dzielący parking, oraz drzwi budynku i po małej walce z biometrycznym zamkiem byłam już w środku. Jeszcze tylko te kilkadziesiąt schodów, martwe spojrzenia kliku sportretowanych jegomościów ze ścian i już moje królestwo stało przede mną otworem. I w tym momencie przypomniałam sobie, że nie mam nic na śniadanie.... ehhh, dzisiaj poszczę, przynajmniej nie pójdzie mi w dupsko! Firma budzi się do życia, a mój telefon wraca do żywych. Budzący się komputer zdążył przyjąć chyba z tysiąc wiadomości, a wśród nich tę najważniejszą:

          Re:Witaj Apollo 13;).

     " Witaj Margeritka 78.
   Gdyby nie brak Twojego zdjęcia, mógłbym napisać, że urzekła mnie Twoja uroda, że serce szybciej zabiło dostrzegając głębie Twoich oczu uroczo znikających za długimi rzęsami, że loki na Twoich włosach cudownie kojarzą się z morskimi falami, smaganymi lekkimi lecz zdecydowanymi podmuchami wiatru. Ale tak właśnie napiszę, bo taką Cię widzę oczami mej duszy, taką Cię wyśniłem , a los pozwolił spotkać na drodze mojego życia. "

    Odpłynęłam... Te słowa, te piękne słowa, o których marzy każda kobieta. Czy to na pewno się dzieje? Tak, te stuki na schodach są jakby realne, więc to pewnie kadra pracownicza się zmówiła i postanowiła jak nigdy, jednocześnie i zbyt wcześnie, stawić  się dziś w pracy. Ok, pomyślałam , czas zejść na ziemię, bo jeszcze pomyślą, że ten błogostan na mojej twarzy, kwalifikuje mnie raczej na szybkie leczenie w "Babińskim"! A jak to mówi mój brat , nie ma nic gorszego jak spoufalanie się z pracownikami, chyba że właśnie okazywanie zbytnich emocji, a już empatię to należy wyrzucić z firmowego słownika na pewno! 
    Dzień upłynął w atmosferze totalnego zakręcenia, miliona nie załatwionych spraw, tuzina klientów na godzinę, oraz nieustannego burczenia w brzuchu. Te 3 kęsy chrupiącego  żytniaka,oraz  3 łyki zimnego latte musiało wystarczyć, jak się okazało, jeszcze na parę godzin. Gdy już wszystkie sprawy wydawały się być załatwione, a mój  mózg zacząl powoli zwalniać obroty, zadzwonił telefon...
***

7 komentarzy:

  1. Dlugo kazalas czekac na czesc dalsza Kasiu. Twoja powiesc intryguje coraz bardziej. Szkoda tylko ze tak szybko sie czyta.Moj mozg krzyczy JESZCZE JESZCZE!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha ha jest super, tylko wszedzie te Malgorzaty, Margerity i inne takie ha ha. Pisz dalej, bom ciekawa tej calej love story. P.s. najbardziej rozwalil mnie obsrany prosiaczek :p

    OdpowiedzUsuń
  3. Nareszcie, Kasieńko. Niecierpliwie czekam na ciąg dalszy.
    Serdeczne uściski.

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak, "obsrany prosiaczek" to przebój:))
    Wchłania się jak bułkę z masłem...no z odrobiną miodu. Pycha:))

    OdpowiedzUsuń
  5. Kasiu, nareszcie coś napisałaś po długiej przerwie- niezwykle ciekawie ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Od razu poprawił mi się humor. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń

Bardzo dziękuje za wszelkie komentarze. Ciesze się,że został ślad po Tobie drogi czytelniku:))

Jeśli podoba Ci się mój blog dodaj go proszę do obserwowanych, będzie mi miło.

Pamiętaj jednak i uszanuj moją prośbę - nie wyrażam zgody na kopiowanie zdjęć i treści na innych stronach internetowych.