Dzisiaj przychodzę do Was z kolejną częścią mojego opowiadania. Przypominam, że wciąż się uczę pisać, moje pomysły są na bieżąco wplątywane w fabułę opowieści. Mam nadzieję, że i tą częścią uda mi się Was zainteresować.
No to już nie przedłużam mojego wstępu i zapraszam.Acha... i nie wyrażam zgody na kopiowanie treści.To tak dla przypomnienia.
   Budzik-telefon
 zbudził mnie jak zwykle wcześnie rano niemiłosiernie wyjąc jedynie 
skutecznie budzący mnie utwór: "moja mała Małgorzato". Tym razem jednak 
nie musiałam go uspokajać muśnięciem palca po ekranie, bo sam 
niespodziewanie zakończył swój poranny jazgot. -No nieźle- warknęłam 
otwierając szerzej oczy - bateria znowu padła! Jak ja nie lubię 
poniedziałku- westchnęłam, a tu jeszcze to! Wstałam... Hmm,co tak 
ciemno? Nieee, to nawet nie to, że jest dopiero szósta i nawet ma być 
ciemno o tej porze roku. Cała dzielnica wyglądała jakby spała, a 
przecież to niespełna milionowe miasto nigdy nie zasypiało. No 
tak-przetrzeźwiałam już na dobre, przecież prądu nie ma! Kilkugodzinna 
retrospekcja pozwoliła uzupełnić brakujące fragmenty pamięci i już 
wszystko było jakby klarowniejsze. -Boże, co ja wcisnęłam na tym kompie?
 Myślałam, że "ENTER" a wychodzi, że raczej "CITY POWER OFF" - zaśmiałam
 się sama do siebie. Nieee, to napewno ten wczorajszy koncert na rynku w
 Krakowie postanowił dostarczyć wszystkim dodatkowych emocji i wraz z 
ostatnim dzwiękiem ze sceny, spowodował aby ta cisza stała się jeszcze 
bardziej wymowna... i wywalił korki na dzielnicy.  Chwila...
 w tej chwili rozpędziłam moje myśli skupione wokół przyziemnych spraw i
 moje ciało przeszył dreszcz emocji - CZY MÓJ APOLLO ODPISAŁ??? Tak mój,
 to już ustaliłam przeciez wczoraj....no więc? Telefon -gdzie jest mój 
fajfonik kochany? Jest!!! Lecz w takim samym, rozładowanym stanie jak 
komp. Masakra! Jak ja nielub....    Widocznie instrumenty ze sceny potrzebowały jeszcze troszeczkę energii...   w końcu to  rzut
 kamieniem... Ehhh... Zrezygnowana dosłownie powlokłam się do łazienki, 
ciemnej rzecz jasna! Poranny "must have", makijaż dokończę w pracy i już
 mogę ruszać na spotkanie marzeniom, które nieco się wczoraj 
zmaterializowały.
  Wyszłam
 na ulicę, nieco spokojniejszą dzisiaj. Portier jak zwykle ukłonił się 
lekko i zdejmując czapkę wyseplenił swoje codzienne "Dzień dobry"! 
Szybkim krokiem ruszyłam w kierunku samochodu, a wiatr nachalnie 
rozwiewał moje piękne, kruczoczarne loki.  Filigranowe
 ciało średniego wzrostu, z nienaganną dzięki codziennej siłowni 
sylwetką, zdawało mi się dziś jeszcze bardziej zwinne. Mam nadzieję, że 
chociaż Prosiaczek nie zawiedzie dziś mamusi i odpali... - niestety 
powiedziałam to na głos, upsss... Schowałabym się pod ziemię, gdybym 
zdążyła, ale niestety stado nieco głośnych studentów zmierzających w 
stronę zapewne AGH-u  już
 "skumało bazę" i nie omieszkało podtrzymać konwersację: - Jak nie odpali
 to może my zbiorowo Panią popchniemy, może być na ulicy ha ha ha ha, 
powiedział jeden z nich.Ewentualnie  jest takie niebieskie paliwo z działu farmakologia - dodał kolega.. 
A
 ja głupia pipa zamiast udzielić im ciętej riposty, jeszcze głębiej wcisnęłam głowę w kołnierz płaszcza, udając intensywne poszukiwania 
czegoś w mojej ulubionej torebce Louis Vuitton. Na Placu Szczepańskim 
oświetlony pierwszymi promieniami słońca  czekał
 jak zwykle Prosiaczek, który radośnie zareagował światłami na sygnał z 
pilota. - Jak zwykle jesteś obsrany- zaklęłam szpetnie, ale przecież to 
Kraków, tu wszystko jest obsrane.
Niemiecka technologia nie zawiodła mnie i tym razem,  więc już po chwili moje  Porsche włączało się do ruchu w  ulicę Juliana Dunajewskiego.
    Rodzinna
 firma przywitała mnie ciszą. Nic nie zwykłego. Przecież to ja 
codziennie, naturalnie z wyjątkiem niedziel, wyrywam tę maszynkę do 
zarabiania pieniędzy, ze snu. Ogromny moloch z brązowym dachem otoczony 
topolami nie budził pozytywnych uczuć. Właściwie nie budził też 
negatywnych. Budynek był neutralny, ale jednocześnie dzięki wielkim 
przeszklonym powierzchniom niezwykle wyważony. Mimo tego nie sposób 
było zgadnąć co znajduje się w środku. Jedynym akcentem zdobiącym 
fasadę, był kolorowy, rzucającym się w oczy wielki szyld nad wejściem, 
na którym dumnie widniał napis "MARGARIT".
    Szybciej
 niż zazwyczaj pokonałam dystans dzielący parking, oraz drzwi budynku i 
po małej walce z biometrycznym zamkiem byłam już w środku. Jeszcze tylko
 te kilkadziesiąt schodów, martwe spojrzenia kliku sportretowanych 
jegomościów ze ścian i już moje królestwo stało przede mną otworem. I w 
tym momencie przypomniałam sobie, że nie mam nic na śniadanie.... ehhh, 
dzisiaj poszczę, przynajmniej nie pójdzie mi w dupsko! Firma budzi się 
do życia, a mój telefon wraca do żywych. Budzący się komputer zdążył 
przyjąć chyba z tysiąc wiadomości, a wśród nich tę najważniejszą:
          Re:Witaj Apollo 13;).
     " Witaj Margeritka 78.
   Gdyby
 nie brak Twojego zdjęcia, mógłbym napisać, że urzekła mnie Twoja uroda,
 że serce szybciej zabiło dostrzegając głębie Twoich oczu uroczo 
znikających za długimi rzęsami, że loki na Twoich włosach cudownie 
kojarzą się z morskimi falami, smaganymi lekkimi lecz zdecydowanymi 
podmuchami wiatru. Ale tak właśnie napiszę, bo taką Cię widzę oczami mej
 duszy, taką Cię wyśniłem , a los pozwolił spotkać na drodze mojego 
życia. "
    Odpłynęłam...
 Te słowa, te piękne słowa, o których marzy każda kobieta. Czy to na pewno się dzieje? Tak, te stuki na schodach są jakby realne, więc to 
pewnie kadra pracownicza się zmówiła i postanowiła jak nigdy, 
jednocześnie i zbyt wcześnie, stawić  się
 dziś w pracy. Ok, pomyślałam , czas zejść na ziemię, bo jeszcze 
pomyślą, że ten błogostan na mojej twarzy, kwalifikuje mnie raczej na 
szybkie leczenie w "Babińskim"! A jak to mówi mój brat , nie ma nic 
gorszego jak spoufalanie się z pracownikami, chyba że właśnie okazywanie
 zbytnich emocji, a już empatię to należy wyrzucić z firmowego słownika na pewno! 
    Dzień
 upłynął w atmosferze totalnego zakręcenia, miliona nie załatwionych 
spraw, tuzina klientów na godzinę, oraz nieustannego burczenia w 
brzuchu. Te 3 kęsy chrupiącego  żytniaka,oraz  3
 łyki zimnego latte musiało wystarczyć, jak się okazało, jeszcze na parę 
godzin. Gdy już wszystkie sprawy wydawały się być załatwione, a mój  mózg zacząl powoli zwalniać obroty, zadzwonił telefon...
*** 
 
 
 
Dlugo kazalas czekac na czesc dalsza Kasiu. Twoja powiesc intryguje coraz bardziej. Szkoda tylko ze tak szybko sie czyta.Moj mozg krzyczy JESZCZE JESZCZE!!!
OdpowiedzUsuńHa ha jest super, tylko wszedzie te Malgorzaty, Margerity i inne takie ha ha. Pisz dalej, bom ciekawa tej calej love story. P.s. najbardziej rozwalil mnie obsrany prosiaczek :p
OdpowiedzUsuńNareszcie, Kasieńko. Niecierpliwie czekam na ciąg dalszy.
OdpowiedzUsuńSerdeczne uściski.
Tak, "obsrany prosiaczek" to przebój:))
OdpowiedzUsuńWchłania się jak bułkę z masłem...no z odrobiną miodu. Pycha:))
Kasiu, nareszcie coś napisałaś po długiej przerwie- niezwykle ciekawie ;)
OdpowiedzUsuń"obsrany prosiaczek" rewelka :D
OdpowiedzUsuńOd razu poprawił mi się humor. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.
OdpowiedzUsuń